rozmowy
iwonickie
02
[rozmowa pana Stefana-przewodnika z pisarzem Januszem B. Roszkowskim, od ponad trzynastu lat osiadłym w Iwoniczu-Zdroju]

Czasami spotykamy się przy obiedzie i wtedy obiad panu Stefanowi stygnie, ponieważ wie, że ma we mnie, pisarzu, wdzięcznego słuchacza. Dzieje się tak od czasu, gdy kilka lat temu zaskoczył mnie, opowiadając z entuzjazmem o kwitnących na Przymiarkach podkolanach białych i mówiąc z przekąsem o kuracjuszkach, które z różnymi biurami podróży zwiedziły kawał świata i nie mogły zrozumieć, co jest atrakcyjnego w kwitnących na Przymiarkach bylinach z rodziny storczykowatych o dość niepokaźnych kwiatkach w porównaniu na przykład ze storczykami motylnikami, które swoim kształtem przypominają fruwające motyle…


Pan Stefan, opowiadając to, prawie zadławił się z oburzenia. A dzisiaj zaczął tak:
– Wracam z Pogórza Dynowskiego, krajobraz tak piękny, że aż w gardle dławi. Żadnej nowej zabudowy. Natura i człowiek w takiej symbiozie jak przed wiekami. Oczywiście, ludzie nie żyją tam w dostatku, ale tak jak na Syberii mają tyle piękna wokół, że można się nim nasycić do woli. Czego na tym Pogórzu tylko brakuje? Bobrów! Idioci-naukowcy z tytułami profesorskimi postanowili przenieść bobry na mazowieckie równiny, bo rzekomo czyniły tutaj jakieś szkody. A bobry żadnych szkód nie robią. Tu w Beskidzie miały tysiące potoczków, potoków i korzystały tylko z rosnących wzdłuż cieków wodnych drzew, które same tam się zasiały. No i spiętrzały wodę, która w innym razie uciekała bezpowrotnie. Z tej wody korzystali ludzie i zwierzęta, w tym ptactwo lęgowe. Nie ma bobrów, to ci sami gospodarze, którzy kiedyś na nie narzekali, próbują się teraz zamienić w bobry i spiętrzać wokół swoich gospodarstw wodę. Ale marnie im to idzie, bo nie mają sztuki wodnej-inżynierskiej w genach…

Źródło:
https://beskidniskimoimdomem.wordpress.com/2016/05/23/zeremie-bobrow-na-potoku-bielczy/


Nie ma bobrów tu, gdzie być powinny i gdzie były od prawieków, w środowisku dla siebie naturalnym. Przeflancowano je na równiny mazowieckie i teraz tamtejsi rolnicy lamentują, że spiętrzona przez nie woda zalewa pola uprawne. Musiały sobie w tamtym marnym dla siebie środowisku jakoś poradzić i wyłazić nocą na dalekie wyprawy po drewno...
Pan Stefan wychłeptał pośpiesznie kilka łyżek zupy, więc dodałem:
– Przed rokiem byłem w Dziekanowie Polskim w domu pisarza Ryszarda Sługockiego, ostatniego żyjącego jeszcze partyzanta z czasów Rzeczypospolitej Iwonickiej. Na tyłach jego posiadłości rozciąga się rozległe jezioro. Kiedy pan Ryszard odpoczywał po obiedzie, obchodziłem to jezioro dookoła. Chyba wspomniane przez pana bobry beskidzkie obgryzły rosnące na brzegu wielkie pnie wierzb, więc ludzie zaczęli owijać je drucianą siatką...
Pan Stefan odjął łyżkę z zupą od ust:
– A co mają robić bobry? Zdechnąć z głodu? Tu w Beskidzie Niskim marnuje się w lasach przy potokach mnóstwo drewna, bo zlikwidowali bobry... Lasy też jałowieją, bo nie ma wapna z padłych zwierząt, myśliwi wszystko stamtąd wynoszą, poroża też ludzie zbierają i wynoszą. A jaki krzyk, gdy ktoś zanieczyści las krowimi łbami czy innymi kostnymi resztkami z jakiejś masarni, choć to dobrodziejstwo dla lasu. Ordnung musi być, las wolno zaśmiecać tysiącami butelek plastikowych, które rozłożą się w ziemi dopiero po tysiącu latach (torba plastikowa po stu), a zatem znacznie wolniej niż odpady organiczne…
– Zawsze zastanawiam się, panie Stefanie, skąd ma pan taką wiedzę nie tylko przyrodniczą?
– Jestem zawodowym przewodnikiem. Mógłbym opowiadać ludziom bzdury, jak ten Staszek-przewodnik opisany przez pana w książce kuracyjnej, coś im świńskiego zaśpiewać i myśleć tylko o tym, jak ich wydoić z pieniędzy, ale ja chcę ich zaciekawić, sprawić, żeby długo zapamiętali wycieczki, które pilotuję. Jeśli pan chce, to zabiorę pana w którąś niedzielę w Bieszczady. Wiem, że pan tam chodził w dawnych, „dzikich” czasach, ale warto odświeżyć sobie tę nie wszędzie zadeptaną krainę…
– No i posłuchać, jak pan mówi…
– Na przykład stoimy nad tamą na zaporze w Solinie i chcąc ludziom uświadomić, ile cementu suchego poszło na budowę tej zapory i ile wody się tam mieści, mówię: „W sumie jest tu wody i dużo, i mało (a wycieczkowicze widzą bezmiar wód), tyle, ile zrzuca wodospad Niagara w ciągu trzech minut”. Patrzą na mnie z niedowierzaniem, a ja mówię: „Niagara zrzuca w ciągu minuty 5 milionów litrów wody”. I to do nich przemawia! Suchego cementu poszło na budowę tej zapory 200 000 ton. Dużo, prawda? Ale na budowę największej tamy na świecie, Zapory Trzech Przełomów, poszło 5 milionów suchego cementu najwyższej jakości, a Niagara musiałaby długo zrzucać wodę, żeby ją zapełnić…– zamilkł i zaczął znowu siorbać zupę, od czasu do czasu dosypując do niej trochę soli. – Mało słona ta zupa, widocznie żadna z kucharek nie jest zakochana. Bałtyk też nie jest zbyt słony w porównaniu z Morzem Czerwonym, sześć raz bardziej słonym, czy Morzem Martwym, zawierającym trzydzieści razy tyle soli co Bałtyk, a na Antarktydzie jest mały staw, w którym żaden karp by nie przeżył kilku minut, bo soli jest w nim tyle, jakby ktoś w każdej szklance jego wody rozpuścił dwadzieścia pięć łyżeczek soli. A w ogóle pan wie, dlaczego Bałtyk jest słony?
– Wszystkie morza są słone w wyniku krystalizacji swoich wód…
– Ale skądś te słone wody musiały do naszego morza wpłynąć, prawda? Morze Bałtyckie jest słone dzięki Karpatom, no i Beskidowi Niskiemu. Wypiętrzyły się one z oceanu Tetyda przed dziesiątkami milionów lat, stąd złoża solankowe w okolicach Iwonicza Zdroju i Rymanowa Zdroju, no i w Karpatach. Przez miliony lat spłukiwane były częściowo przez wody opadowe, a następnie strumyczkami, strumykami, potokami, rzekami spływały do Bałtyku. I nadal spływają… Ale nie o tym chciałem mówić, bo wspomniałem ostatnio o tamie na zaporze w Solinie, przy której budowie zużyto dość dużo, jak na nasze warunki, suchego cementu wysokiej klasy. Cement cementem, ale przecież do jeszcze niedawna wnoszono wielkie budowle bez użycia cementu, a nawet wapna. To znaczy wapno w pewnym sensie było. Zwierzęta drapieżne, w tym niedźwiedzie, też produkują wapno, dzięki któremu lasy czują się dobrze, albo źle. Na przykład niedźwiedzie polują na ryby, ale ości nie zjadają. Drapieżniki wyjadają co lepsze kawałki mięsa, ale sporo sierści czy kości zasila ziemię. Ludzie dość szybko zasilali padliną na przykład drzewa w sadach, ale także dzięki niej budowali domy. Tu w Beskidach było kiedyś nie do pomyślenia, żeby gospodarz postawił chałupę na płaskim kawałku pola – dzieci by mu z głodu umarły, a sąsiedzi uważaliby go za wariata. Chałupy stawiano na najgorszych kawałkach ziemi, nieurodzajnych i spadzistych. Kamieni potokowych czy rzecznych nie brakowało. To był podstawowy budulec do wyrównywania nierówności gruntu. A kamienie rzeczne spajano gliną i resztkami odzwierzęcymi. Pokazałbym panu takie kamienne podmurówki, z których wystaje sierść czy kawałki kości. Taka zaprawa była niesamowicie mocna...

– A białka jajek? Podobno Austriacy zużyli do budowy fortów w Krakowie kilka milionów jajek...
– Chłop beskidzki miał kilkanaście kurek i tyle samo dzieciaków. Żadnych jajek do tej swoistej zaprawy murarskiej nie dorzucał... – dochłeptał zupę i zaczął jeść drugie danie, jak zwykle surówkę odsuwając na bok.
– Panie Stefanie, a co pan powie o tym idiotycznym polowaniu na dziki tutaj w okolicach Zdroju, gdzie dzików było jak na lekarstwo przez wiele lat, a gdy pojawiło się jedenaście sztuk, to sto strzelb myśliwskich poszło w ruch… Tutejsi myśliwi narzekają, że nie pozwalają im polować na wilki, których jest ponoć za dużo w Bieszczadach i w Beskidzie Niskim…
– Był czas, że wymordowano w Bieszczadach wilki. I co? Stare samce jeleni, saren etc. miały się znakomicie, tworzyły kolejne stada i wydawały na świat cherlawe potomstwo, bo cudów nie ma – w pewnym wieku sperma jest już wybrakowana. Zwierzęta trawożerne miały się tak dobrze, że rozmnażały się nad miarę, żarły i srały, tworząc sobie legowiska wśród traw, wycinając pastwiska do gołej ziemi, bo przedtem, w obawie przez wilkami czy innymi drapieżnikami musiały wielokrotnie w czasie trawożarcia uciekać do lasu, więc trawa mogła bujnie rosnąć, a wraz z trawą mogło tam żyć tysiące małych stworzeń, ptactwa też. To wszystko szlag trafił, bo wybito wilki…
Ja tam jeżdżę, od czasu, gdy przestano polować na wilki, i połoniny mają się znakomicie, i jelenie czy sarny też. Bo stare samce zostały przez wilki wytrzebione, młode samce założyły stada stokroć zdrowsze genetycznie niż kiedyś…
A dziki? Jak nie ma dzików, to nie ma kto zjeść nadmiaru orzeszków bukowych. Buczyna rozmnaża się jak szalona, a wraz z buczynami – zarośla jeżynowe. Buczyna nie pozwala jodełkom się rozwijać, a zarośla jeżynowe zagarniają resztę i zadławiają całe życie roślinne i zwierzęce na coraz większych połaciach Beskidu Niskiego. Chodzi pan na dalekie spacery poza szlakami, więc zapewne pan to zaobserwował…
– O tak, coraz trudniej iść na dziko, bo zarośla jeżynowe zajmują niekiedy całe zbocza…
– I zajmą wszystko, bo nie ma dzików… Przepraszam, muszę szybko dokończyć obiad i iść do roboty. Dam panu znać, kiedy będę miał dla pana wolne miejsce w autokarze…