Opowieści pandemiczne - rok 2020 odcinek 02

opowieść pierwsza

opowieść druga

opowieść trzecia

opowieść czwarta

opowieść piąta
Opowieść druga czyli O TYM, JAK W OKRESIE PANDEMII KORONAWIRUSOWEJ ŚWIĘCILIŚMY DZIEŃ 1 MAJA

1 maja 2020

A więc tak. Plan na dzisiaj: sławny kościół w Haczowie, zamek Kamieniec w Odrzykoniu i Rezerwat „Prządki”. Pan Marek nigdy tam nie był. Na godz. 16 zapowiadali deszcz, więc wyruszyliśmy o 12. Jeśli chodzi o pierwszy punkt pierwszomajowego programu, to nie musiałem się nad nim rozwodzić, bo panu Markowi znany był opis tego miejsca zamieszczony w mojej książce
Jak być kuracjuszem w Iwoniczu-Zdroju, którą wcześniej zakupił i przeczytał:
Znajdujący się tam największy wśród gotyckich kościołów zbudowanych z drewna i jeden z najstarszych w Polsce, gdyż powstał prawdopodobnie w XIV wieku, został wpisany na listę dziedzictwa światowego UNESCO. Mnie to nie dziwi, bo jedynie sławni haczowscy cieśle mogli wznieść tak wspaniałą budowlę o zrębowych ścianach i słupowo-ramowej konstrukcji wieży z izbicą. Nakryta jest jednolitym dachem o długości aż dwudziestu czterech metrów, wspartym na storczykowej więźbie, która jest ciesielskim majstersztykiem. Opadając nisko tworzy obszerne podcienia, zwane sobotami. Podobno dlatego, bo miały one służyć za miejsce noclegu parafianom mieszkającym tak daleko, że musieli wychodzić z domu już w sobotę, by zdążyć na niedzielną mszę.
Przynajmniej jedno ze zdrojowych biur podróży organizuje wycieczki do Haczowa, zwiedzanie modrzewiowego kościoła jest jednak tylko jednym z trzech punktów programu, w dodatku ostatnim, gdy kuracjusze po obejrzeniu najstarszej kopalni ropy naftowej w Bóbrce oraz Klasztoru Michalitów w Miejscu Piastowym są już zbyt nasyceni różnorodnymi wrażeniami, by móc skupić się na duchowym aspekcie tego dzieła sztuki sakralnej najwyższego lotu – mimo widocznego związania z ziemią, po której tu, na Podkarpaciu, nie tylko w tamtych czasach pionierskich dla tutejszych osadników trzeba było zawsze twardo stąpać. I zbyt są zmęczeni, by po wspięciu się na strych wsłuchać się tam z czystym umysłem „w gęsty rytm ciesielskich połączeń więźby”, składanej na ziemi, więc stąd na belkach te znaki robione czerwoną kredką lub siekierą.
Jest jeszcze jeden znak, tym razem Opatrzności Bożej, o czym świadczą napisy wyryte na belkach przy małych drzwiach: „A. 1774 d. 16 Juli była powódź tak straszna, że nad brzeg wzwyż 5 łokci wystąpiła Morwawa zaś na 4 stajania rozlała. A. D. 1806 d. 25 kwietnia była powódź tak straszna, że na brzegi zwyż 5 łokci wystąpiła Morwawa na 3 stajania rozlała i p. n. H. R. 1864 była powódź”. Najwyższy poziom wezbranych wód jest pokazany, natomiast o parafianach, którzy pod gradem kul ratowali 8 maja 1915 roku swoją świątynię (zapaliła się od granatu), nie ma żadnej wzmianki. I słusznie, bo bez Bożej Pomocy nic by nie zdziałali, a już zupełnie bezradni byliby 28 czerwca 1935 roku, gdy przez Haczów przeszła burza połączona z huraganem tak wielkim, że stuletnie drzewa wokół kościoła łamały się jak zapałki lub wyrywane z korzeniami fruwały w powietrzu, ale żadne z nich go nie uszkodziło!
Niestety, kościół w Haczowie był zamknięty na dużą kłódkę (małą próbowałbym przegryźć zębami). Wydawało się więc, że musimy się zadowolić obejściem go dookoła, co pana Marka wyraźnie zmartwiło (mnie trochę mniej, bo oglądałem jego wnętrze wielokrotnie), ale i tak był zachwycony tym, co zobaczył z zewnątrz.



Duży kościół murowany był otwarty, ale w środku żywej duszy. Kiedyś można tam było zastać zawsze jakąś siostrę zakonną, która chętnie oprowadzała po zabytkowej świątyni, a przy większym datku nawet pozwalała wejść schodkami na górę. Pan Marek zaczął dobijać się do pobliskich domów z flagami papieskimi, ale nikt nie otwierał. Chcieliśmy już zrezygnować, kiedy nagle zobaczyliśmy, że ktoś przygląda nam się zza odsuniętej zasłony okna z ganku domu naprzeciw kościoła. Po chwili wyszedł pod białym parasolem (trochę kropiło) starszy pan i powiedział, że haczowska świątynia powinna być otwarta. Kiedy powiedzieliśmy, że wisi tam duża kłódka, cofnął się do środka i po minucie zaprowadził nas do ogromnych drzwi świątyni, otworzył kłódkę, zaprosił do środka, po czym się przedstawił: „Nazywam się Kazimierz Kaczor, nie jestem jednak sławnym aktorem, ale skromnym Sługą Bożym na emeryturze. Ta świątynia jest szczególnie bliska memu sercu, bo uratowałem ją przed zakusami komunistów, którzy chcieli tu urządzić muzeum sprzętu rolniczego. Ubecy mnie ciągle inwigilowali, miałem u nich ksywę ‘Buntownik’... Może słyszeliście o drewnianym kościółku w Jureczkowej w Bieszczadach, który bez zgody lokalnych władz wyłonił się z niebytu w ciągu jednej lipcowej nocy 1978 roku?”.Odparłem, że to nie był jedyny kościół w Bieszczadach, który się wyłonił w ciągu jednej nocy w latach 70. XX wieku, że byłem kiedyś w Nowosiółkach niedaleko Hoczwi, gdzie mieszkańcy tej wsi, nie mogąc dostać pozwolenia na budowę świątyni, posadzili na polu przeznaczonym na jej wybudowanie kukurydzę, a kiedy wyrosła na odpowiednią wysokość, najpierw wylali fundamenty pod niewielki kościółek, po czym wznieśli go tam w ciągu jednej nocy na początku sierpnia 1974 roku, składając go przy świetle latarek ręcznych z drewnianych elementów przygotowanych wcześniej w swoich gospodarstwach. Oczywiście o kościółku we wsi Jureczkowa też słyszałem, z tym że przeniesiono tu opuszczoną cerkiew z Nowosielec Kozielskich posadowioną na miejscu wcześniejszej, którą spalili greccy osadnicy. Dopiero tutaj zaadaptowano ją na kościół katolicki, jakby dla uczczenia 34. rocznicy ogłoszenia Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, wydarzyło się to bowiem w nocy z 21 na 22 lipca 1978 roku, czyli już w dniu Narodowego Święta Odrodzenia Polski, zgadza się, proszę księdza?


Zaśmiał się: „No to macie przed sobą sprawcę tego psikusa wyrządzonego władzom partyjnym w Ustrzykach Dolnych. Chciano mnie za tę samowolkę budowlaną wsadzić do więzienia. Właśnie w grudniu 1978, gdy objąłem probostwo w Haczowie. To, co obejrzycie, jest moim skromnym dziełem. Pomódlcie się w kaplicy Matki Boskiej Bolesnej Haczowskiej o dobre zdrowie, a jeśli chcecie przeczytać książkę o pochodzeniu tej cudownej figury ukoronowanej w 1997 roku przez Naszego Papieża, to jest tu jeszcze jeden egzemplarz mojej książki za 25 zł. Pieniądze wrzućcie do skrzyneczki. Pozostańcie z Bogiem”. I pozostawił nas samych... Pomedytowaliśmy przez pół godziny w tym niezwykłym przybytku, zbudowanym bez jednego gwoździa.
Byłem tu wielekroć i jeszcze wiele razy będę, bo jest to miejsce w sensie oddziaływania duchowego niezwykłe. Pan Marek był też ogromnie przejęty tym, co tu zobaczył – dzięki przede wszystkim sobie, bo ja bym nie kołatał po domach. Z wielu zdjęć zrobionych przez niego tego dnia prezentuję tylko jedno, związane z legendą o przyniesionej do wioski z nurtem rzeki cudownej figurze Matki Boskiej Bolesnej z ok. 1400 roku, która do dnia dzisiejszego otacza haczowian swoją opieką. Nie tylko ich, bo to ona miała uchronić cenny drewniany zabytek przed doszczętnym zniszczeniem podczas najazdu tatarskiego w 1624 r. Po wybudowaniu nowego kościoła, tam przeniesiono pietę, a w drewnianym znajduje się jedynie kopia cudownej figury.


Wyłonił się na końcu drobny problem, bo pan Marek po zakupieniu książeczki o kościele haczowskim (wrzucił 10 zł), miał przy sobie tylko banknot 50-złotowy. Uważałem, że dobrze się złożyło, bo otrzyma od proboszcza dedykację. Kiedy pan Marek zadzwonił do drzwi, skąd wyszedł do nas proboszcz pod białym parasolem, otworzyła je tak piękna dziewczyna, że pan Marek oniemiał z wrażenia. Okazało się, że emerytowany proboszcz był u niej na obiedzie. Wskazała na dom naprzeciwko i pan Marek wyszedł stamtąd po kilkunastu minutach z książką opatrzoną dedykacją ks. em. Kazimierza Kaczora, nie tego od teleturniejów telewizyjnych, który zresztą już chyba zmarł...
Następnie pojechaliśmy do Kamieńca. Myślałem, że ten obiekt muzealny jest zamknięty i pokazałem panu Markowi, którędy wdrapiemy się do zamku, ale okazało się, że brama jest otwarta, a w budzie właściwie jarmarcznej, która z powodu koronaświrusa spowita była prawie w całości (jedynie na samym dole była przestrzeń otwarta dla wystawionych w pudełkach towarów na sprzedaż) przezroczystą folią, ujrzałem panią kustoszkę z Krosna. W maseczce nie tylko na twarzy, bo ogromne piersi też miała zamaskowane. Na samym wstępie oświadczyła, że po żadnej znajomości do środka nas nie wpuści, bo otwarte będzie dopiero w poniedziałek, a teraz ukarano by nas wraz z nią kilkutysięcznymi mandatami za złamanie zakazu, po czym nie dopuściwszy mnie do głosu, trajkotała jak najęta o tym, że w ogóle dla zamku przyszły ciężkie czasy, bo po raz pierwszy od wielu lat urząd konserwatorski nie da w tym roku ani grosza na prace renowacyjne, więc właściciel firmy, która te specjalistyczne prace dotąd wykonywała, rwie sobie włosy na głowie, a jeśli ich tam nie ma, to może je sobie rwać tam, gdzie jeszcze rosną…
Pan Marek popatrywał w tym czasie na to, co oferowała do sprzedaży: na dziecięce tarcze, miecze, topory i na gliniane ptaszki - gwizdawki. Widocznie miał smutną minę, bo pani kustosz pozwoliła nam na pocieszenie pójść ścieżką na lewo i obejrzeć zamkowe mury z innej strony. „Ale nie próbujcie, broń Boże – dodała grożąc nam urękawicznionym paluszkiem – wspinać się po skale ku murom, bo już niejeden skręcił sobie tam kark. Idźcie, panowie, spokojnie w dół po ścieżce przyrodniczo-dydaktycznej wśród pięknych skał, choć mniej sławnych od Prządek. A do mnie możecie przyjść w poniedziałek od godziny dziesiątej...”. Skorzystaliśmy oczywiście z jej rady. Z tym, że nieliczni wędrowcy grzecznie schodzili w dół, ale mnie się marzyła wspinaczka ku murom. Pan Marek też z grzeczności próbował, ale gdy nogi zaczęły mu się zsuwać, dał za wygraną, a ja, który nadal mam zawieszony z boku regału na książki czekan z kawałkiem linki, złapałem się mocno skalnego uciosu i po chwili wspiąłem się jak małpa (korzenie drzew utworzyły solidne uchwyty dla rąk) na samą górę. I po przejściu dziury w murze prawie dotarłem do pomnika Kościuszki.




Potem zerknąłem wzdłuż schodów zamkowych w dół i w budzie prawie jarmarcznej ujrzałem odwróconą plecami panią kustosz, która twierdziła, że za wejście na teren zamku w dniu dzisiejszym wlepiono by mi ogromny mandat! Kiedy wróciłem doskałek, pana Marka już nie było na dole, co mnie trochę zmartwiło, bo liczyłem na jego asekurację w najniższej partii. Nic to, zrzuciłem w dół kurtkę i zacząłem się zsuwać. Kiedy byłem dwa metry nad ziemią, z dość odległej ścieżki zaczęła obserwować moje popisy parka chyba małżeńska w wieku około 40 lat. Paniusia jęknęła: „O Jezu, ten gościu zaraz się zabije!”. A gościu po minucie stał już pod skałą, wytrzepał kurtkę, nałożył i krzyknął w ich stronę: „Mam już niestety 97 lat, więc ręce i nogi już nie te, co 80 lat temu, ale do stu lat dam jeszcze radę tu się wspiąć”, a małżonek spojrzał na mnie z podziwem i rzekł: „My dwoje nie mamy jeszcze w sumie 80 lat...”.
Zdjęcia z Prządek zrobione są przez pana Marka, bo ja byłem tam tyle razy, że nie byłoby o czym gadać. Pan Marek rozglądał się zresztą przerażony, bo zwiedzających było dużo, a maseczek mało. Starał się więc tak lawirować między skałami, żeby ominąć większe skupiska potencjalnych koronawirusowców, ale w pewnej chwili chciał się cofnąć, bo przed nami stały ramię w ramię cztery rozbawione dziewczyny w wieku studenckim – bez maseczek. Pstrykały zdjęcia szczególnie brzozom rosnącym na wysokich skałach, gdy nagle rozbrzmiał mój groźny głos zwrócony do najładniejszej z nich, a pamiętajcie, że byłem w stroju wojskowym i w maseczce, którą błyskawicznie nasunąłem na nos: „Hej, panienko, co pani wyprawia!?!”. Dziewczyna drgnęła, jakby ją ktoś prądem poraził: „Ja?, przepraszam” – i zaczęła szperać nerwowo w torebce. „Za późno, panienko, zaraz wlepię pani solidny mandat”. Łzy zaszkliły jej się w oczach: „Ja... nic nie zrobiłam, a maseczkę przy sobie noszę...”. „Maseczkę należy nosić na twarzy, a nie przy sobie! – zagrzmiałem. – A pani bez maseczki robi rzeczy karygodne!”. Koleżanka postanowiła stanąć w jej obronie: „Przepraszam pana, a co ona takiego karygodnego zrobiła? Tutaj bez maseczek widziałam kilku panów, ale ich woli pan omijać z daleka, tylko rzuca się na młodą bezbronną dziewczynę! Co ona takiego karygodnego zrobiła?”. „Jak to co? – wrzasnąłem. – Zrobiła tę wielką dziurę w tamtej skale! Pytam: w jakim celu? Przez jej działanie – wskazałem ku podniebnej skale z ogromną dziurą erozyjną i widocznymi poniżej spękaniami – ta część skały może lada moment zwalić się na głowę mego przyjaciela, sławnego epidemiologa, który właśnie odkrył szczepionkę na koronaświrusa...”.
Jeszcze jedząc wspaniałe lody na ławce w niewielkim parku w Korczynie przed największą w Europie, a może i na świecie pijalnią czekolady, w której poza nami nie było nikogo, a przed pandemią kłębiły się tam tłumy (w tej chwili są tam tylko zakupy na wynos, stoliki i krzesła ogrodzono linami) śmialiśmy się z tej zabawnej przygody na Prządkach, bo dziewczyny po pierwszym szoku trzymały się ze śmiechu za brzuchy. I tyle relacji na dzisiaj, drodzy parafianie, z których większość powstała na tym oto występie skalnym na Prządkach.