Opowieści pandemiczne - rok 2020 odcinek 05

opowieść pierwsza

opowieść druga
opowieść trzecia

opowieść czwarta

opowieść piąta
Opowieść piąta czyli O TYM, JAK BYŁO MOŻNA BUDOWAĆ SKLEPIENIA PIWNIC BEZ UŻYCIA ZAPRAWY MURARSKIEJ

7 maja 2020

Dzisiaj pan Marek, który już wkrótce wróci do Warszawy, oznajmił: „Proponuję znowu udać się śladami Łemków, ale tych, którzy żyli najbliżej uzdrowiska rymanowskiego, a zatem w Bałuciance, Króliku Wołoskim, Wołtuszowej. Już dwukrotnie byliśmy pieszo w położonej najbliżej Iwonicza-Zdroju dawnej połemkowskiej wsi Wólka, natomiast Bałuciankę zaledwie musnęliśmy w drodze powrotnej z Rymanowa, a bardzo chciałbym obejrzeć cerkiewkę od wewnątrz. To co – mogę liczyć na pomoc pana redaktora?”.
Na wszelki wypadek wziąłem z sobą dwie książki – moją i Chłopaka z Iwonicza Ryszarda Sługockiego, za którą pan Marek zapłacił. Dar dla pani Anny, która oprowadzała mnie i moich gości kilka razy po cerkiewce. Mieszka w domu przy tartaku, który jest własnością jej męża. Niedawno zmarła jej matka, która doskonale pamiętała Łemków stanowiących w tej wsi przygniatającą większość: zaledwie cztery rodziny były polskie, w tym ich. Kiedy tam podjechaliśmy, na dźwięk dzwonka do drzwi pani Anna wyszła do nas w przepisowej maseczce. Ucieszyła się bardzo z obu książek, które pan Marek też podpisał, i po chwili udała się z nami pieszo ku cerkiewce. Pozostałem na zewnątrz, chcąc, żeby dociekliwy pan Marek porozmawiał sobie z panią Anną na osobności o wszystkim, co go interesowało. Nie wiem, ile razy tu byłem? Na pewno kilkanaście razy podchodziłem pieszo pod cerkiewkę w trakcie renowacji, przyglądając się postępowi prac ciesielsko-murarskich przy tym zabytkowym obiekcie, które trwały cztery lata. W swojej książce, wydanej w grudniu 2012 roku, opisałem ją tak:
Jedna z najstarszych zachowanych cerkwi greckokatolickich na Łemkowszczyźnie, właśnie ta w Bałuciance, była do niedawna smutnym obrazem zaniedbania ze strony urzędu konserwatorskiego. W październiku 2008 roku ukradziono stamtąd dwie cenne ikony. Pozostałe eksponaty mogłyby też paść łupem złodziei, gdyby Wojewódzki Konserwator Zabytków nie kazał rozmontować ikonostasu i wraz z pozostałymi malowidłami wywieźć tam, skąd zapewne już nigdy tu nie powrócą. Na pocieszenie zdecydowano się wreszcie w połowie lipca 2009 roku na rozpoczęcie prac remontowych, w których kosztach partycypowali również mieszkańcy Bałucianki – po zawiązaniu parafialnego komitetu wspierającego remont cerkwi (poniżej: tak wyglądała przed remontem)


Podniesiono ją do góry w celu wykonania kamiennej podmurówki, wymieniono nadpróchniałe belki konstrukcyjne wieży i nawy, położono podłogi, powstał nowy dach pokryty gontem – po zerwaniu zardzewiałej blachy. Po odnowieniu pięknie się prezentuje w zachodzącym słońcu. Może nawet tak jak w XVII wieku w chwili jej wybudowania, bo na pewno nie jedenaście lat po wyrytej w nadprożu dacie AD 1750, gdy wizytował ją dziekan jaśliski ks. Aleksander Stebnicki. Bardziej niż nad opłakanym stanem cerkwi ubolewał nad parochem, wielebnym ojcem Raczynewiczem, który był „temporis bardzo do pijaństwa skłonny”. Cerkiew bez ikonostasu i bez wiernych pozostanie tylko obiektem muzealnym i nie będzie w niej tej niezwykłej aury tajemniczości, którą odczułem, wchodząc kiedyś do cerkwi w Warnie. Mroczne wnętrze wypełnione było migotliwymi płomykami świec i kaganków, w których zdawały się ożywać postaci świętych, otaczające mnie niemal ze wszystkich stron. Na posadzce stały płytkie kadzie z piaskiem, w który dziewczynka w białej chuście zawiązanej pod brodą wtykała akurat cienkie świeczki. Pop stał w otwartych złotych wrotach, od których blasku jego zielony ornat haftowany złotymi nićmi zdawał się jeszcze bardziej lśnić, by zgromadzeni mogli podziwiać wspaniałość, jaką niesie ze sobą Boży Majestat. I dlatego dopiero po dłuższej chwili uniósł ręce ku wysokiemu nakryciu głowy, żeby zaintonować modlitwę. Właściwie była to melorecytacja, bo i śpiewał, a wtedy diak ubrany na czarno odpowiadał mu głębokim basem, i czytał, a wtedy odpowiadał mu tłum. Między nim a wiernymi stał mistrz ceremonii, odpowiedzialny za to, by to modlitewne misterium przebiegało bez zakłóceń.
Nieco inaczej musiało to wyglądać w Bałuciance, nie dlatego że obrządek grecki (bizantyjski) jest w pełni zgodny z nauką kościoła łacińskiego, czerpie on bowiem pełnymi garściami z tradycji cerkwi prawosławnej. Chodzi o skalę – ta warneńska cerkiew była ogromna, a ta tutaj nieporównanie mniejsza. Chwała jednak Bogu, temu samemu dla każdego z tych obrządków, że tę niewielką trójdzielną świątynię, z wieżą o konstrukcji słupowej bez izbicy tak charakterystycznej dla innych wież cerkiewnych, udało się uratować z pożogi wojennej i tuż powojennej, gdy przeprowadzono akcję „Wisła” i rozgorzały łuny nie tylko w Bieszczadach, lecz w wielu połemkowskich wsiach Beskidu Niskiego też. Ikonostas wywieziony na polecenie konserwatora zabytków nie był jednak ikonostasem oryginalnym – został zestawiony z dwóch innych, wykonanych w różnych wiekach. To samo dotyczy ikon, które zostały ustawione w nietypowym porządku i pochodziły nie wiadomo skąd. Część z tych, które zabrano z tej cerkwi, można obejrzeć w zbiorach Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, ale najcenniejszym eksponatem stałej wystawy „Ikona karpacka” są pochodzące też stąd piętnastowieczne carskie wrota szkoły halickiej, wykonane z pełnych desek. Można przyjąć za pewnik, że po ograbieniu jej ze wszystkiego ta cerkiewka uległaby zniszczeniu jak tyle innych, gdyby do roku 2002 nie była używana w charakterze kościoła filialnego dla parafii w Króliku Polskim. Do tego celu trzeba było jej wnętrze jakoś przysposobić. Jeśli kuracjusze znajdą się w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, największym skansenie w Polsce, gdzie eksponuje się również kilka cerkwi, to warto pojechać do tamtejszego Zamku Królewskiego, sięgającego swoją burzliwą historią aż średniowiecza. Nic zatem dziwnego, że przed wojną stał się siedzibą Muzeum Historycznego, mało kto jednak wie, że w czasie okupacji urządzono tam Muzeum Łemkowszczyzny! Na parterze eksponowane są zbiory sztuki cerkiewnej XV-XIX wieku. Pośród nich jest i cząstka tego, co znajdowało się przed wojną w Bałuciance. Te sale w zamku sanockim nie są wprawdzie wnętrzami cerkiewnymi, ale już po dwudziestu minutach słyszałem cerkiewne śpiewy – od takich, od których mury zdają się pękać i osypywać na posadzki ogromnych cerkwi, po takie, gdzie kilka bab w jaskrawych chustkach na głowie i z czarnymi torebeczkami w spracowanych rękach trzymanych na podołku oraz kilku chłopów ze spiętymi nogawkami spodni, bo zsiedli przed chwilą z pordzewiałych rowerów, potrafi swoim śpiewem rozbrzmiewającym w dość dużej cerkiewce wzbudzić w słuchaczach metafizyczne dreszcze!
Surowica, Bartne, Weremień, Kostarowce, Pętna, Witryłów, Stańkowa, Jankowce, Dobra, Rychwałd, Poniszczów, Florynka, Owczary, Długie, Szklary, Surowica, Klimkówka, Bałucianka, Deszno, Wołtuszowa i wiele innych stają w długim szeregu do apelu poległych wsi ukraińskich i łemkowskich, z krzyżami służącymi do błogosławieństw w widmowych rękach, z kielichami mszalnymi, świecznikami cudnej snycerskiej roboty, płaszczenicami, epitrachulami, paternycami, z ewangeliarzem oprawionym w grubą skórę i ozdobionym owalnymi, kapiącymi mosiężnym blaskiem obrazkami świętych, z Syjonem symbolizującym Grób Pański, a przede wszystkim z setkami nawet piętnasto- i szesnastowiecznych ikon.
Ikony, ikony, ikony na deskach różnej szerokości i grubości ze śladami pracy korników na obrzeżach, bez ramek lub z bajecznymi obramieniami nawet figuralnymi. A ażurowe Carskie względnie Diakonowskie Wrota z wieku siedemnastego to cud snycerskiej roboty nad cudami! Święty Mikołaj, Matka Boska Eleusa z Leska, trzymająca w ramionach synka, Matka Boska Hodegetria i Narodzenie Matki Boskiej, Symeon Słupnik, Deesis z 1530 roku (z Bartnego), Archanioł Michał z Jasienia, Prorok Eliasz na czerwonym wózku ciągniętym przez czerwone konie, Sąd Ostateczny z pierwszej połowy siedemnastego wieku i jedna z licznych Ostatnich Wieczerzy, która szczególnie przykuła moją uwagę, bo jest to malarstwo nawiązujące do najlepszych wzorów sztuki naiwnej. W stojącej za odnowioną cerkiewką w Bałuciance murowanej dzwonnicy parawanowej nie ma jeszcze dzwonów (jeden zarekwirowali Niemcy, drugi zabrali ze sobą wysiedleńcy, a trzeci gdzieś w pobliżu zakopali). Ten stary dzwon, niestety spękany, który stoi na murku w charakterze dekoracji, nie pochodzi stąd. Nowe mają ponoć niedługo rozbrzmieć


Napisałem to na kilka lat przed dniem, w którym po raz pierwszy mogłem wejść do środka odnowionej cerkiewki i wysłuchać informacji pani Anny. W parawanowej dzwonnicy już zawisł jeden dzwon, ale malutki. A na dziedzińcu powstaje murowana altanka z zadaszeniem, gdzie zostaną zawieszone tablice informacyjne, zapewne ilustrowane zdjęciami wnętrza. Na potrzeby tego tekstu zamieszczam jedno z tych, które pan Marek mi przesłał.…


Po zwiedzeniu cerkiewki w Bałuciance przyszła pora na obejrzenie, niestety tylko z zewnątrz, cerkwi greckokatolickiej pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja w Króliku Wołoskim.
Za Wikipedią.pl:
Jest to cerkiew kamienna, nakryta dwuspadowym dachem kalenicowym pokrytym blachą, z trzema wieżyczkami osadzonymi na ośmiobocznych bębnach. Nad wejściem zniszczony tympanon. Wewnątrz zachowały się fragmenty posadzki. Cerkiew została zbudowana z kamienia rzecznego w latach 1843-1845 w miejscu starszej, drewnianej świątyni. W latach 1923 oraz 1930 została odnowiona. Po wojnie, po wysiedleniu mieszkańców wsi, opuszczona, została zamieniona w magazyn PGR Szklary. Do parafii w Króliku Wołoskim należeli również mieszkańcy sąsiedniej wsi Królik Polski. W latach 1934-1947 parafia należała do Apostolskiej Administracji Łemkowszczyzny. W lipcu 1996 znajdujący się obok cerkwi cmentarz został odremontowany przez uczestników obozu konserwatorskiego „Nadsanie” zorganizowanego przez Stanisława Krycińskiego. Obecnie cerkiew jest własnością Stowarzyszenia Królik Wołoski, które w roku 2013 rozpoczęło jej zabezpieczanie i remont. Wspomniane Stowarzyszenie zamieściło na swojej stronie informację znacznie obszerniejszą: Królik Wołoski (łem. Королик Волосъкій) leży w dolinie potoku Tabor, między wsią Królik Polski a Przełęczą Szklarską. Od wschodu wieś zamyka wzgórze Łazowa Góra (552), a od zachodu – Las Stawiniec na zboczach Wierchu.
Królik Wołoski powstał prawdopodobnie w 1553 roku. Stało się to za sprawą biskupa Jana Dziaduskiego, który zezwolił na lokację wsi Nowej Królikowej w miejscu wykarczowanej puszczy na południe od istniejącej już wsi Królik (Polski). Osiedlono tutaj Wołochów – przedstawicieli bałkańskiej grupy etnicznej, posługującej się językami wschodnioromańskimi. Nazwy Królik Polski i Wołoski pojawiły się w XVII wieku i wiązały się z określeniem (w przybliżeniu) narodowości zamieszkujących je populacji. Niemniej jednak Królik Wołoski aż do połowy XX wieku dzielił dolę i niedolę Królika Polskiego. Królik Wołoski od początku zamieszkiwali głównie grekokatoliccy Wołosi i Rusini, od połowy XIX wieku nazywani Łemkami. Powstała tutaj parafia greckokatolicka, jednak nie jest znana dokładna data jej założenia – prawdopodobnie miało to miejsce w XVII wieku. Ciekawostką jest fakt, że przez kilkanaście pokoleń parochię zasiadał jeden ród – Wołoszynowiczów (aż do XX wieku). Miejscowość powstała przy często uczęszczanym przez kupców w XVI–XVIII wieku szlaku handlowym (Trakcie Węgierskim) łączącym Węgry oraz dzisiejszą Słowację z Polską. Wieś była silnie związana z pobliskimi Jaśliskami – dawnym ośrodkiem miejskim (lokowane w 1366) i handlowym. Okoliczne tereny (w tym Królik Wołoski) były podporządkowane administracyjnie Jaśliskom – powstał tzw. klucz jaśliski. Wsie łączono w potoki. Królik Wołoski wraz z Królikiem Polskim tworzyły potok IV. XVII wiek to czas niepokojów w okolicy – w 1624 roku Tatarzy spalili kościół w Króliku Polskim, a wojska Rakoczego w 1659 roku nieskutecznie oblegały Jaśliska. Zapewne też zawieruchy te nie ominęły Królika Wołoskiego... W XVIII wieku w okolicy „urzędowali” konfederaci barscy. W 1769 roku założyli obóz warowny w Czeremsze. Wieś tę zresztą przy okazji złupili. W tym samym roku stoczyli też w okolicy Szklar potyczkę z Moskalami, pamiątką czego jest stojąca do dziś nad przełęczą kapliczka słupowa z tego okresu. W roku 1794 chłopi z Królika Wołoskiego brali udział w Insurekcji Kościuszkowskiej – z tego czasu pochodzi pamiątkowa kapliczka, ustawiona w pobliżu cerkwi. Ważny jest rok 1843 – wtedy to wzniesiono wspaniałą cerkiew z kamienia rzecznego. W roku 1880 w miejscowości mieszkało 306 osób, wszyscy byli grekokatolikami. I wojna światowa nie ominęła miejscowości. Na przełomie 1914 i 1915 roku w rejonie Rymanowa, a potem Jaślisk toczono ciężkie boje. Natomiast w dniach 7-8 maja 1915 roku w rejonie Rymanów – Królik Wołoski Wojska C.K. oskrzydliły i zmusiły do kapitulacji korpus rosyjski. Warto wspomnieć, że między ludnością polską z Królika Polskiego a łemkowską z Królika W. nie dochodziło do zatargów. Mieszkańcy obydwu wsi utrzymywali dobre kontakty, odwiedzali się itd. Okres międzywojenny to czas spokoju, ale i biedy – granica polsko-czechosłowacka była poważnym strapieniem dla położonego blisko granicy Królika W. Zapewne i Łemkowie z Królika korzystali ze „Spirytusowej Drogi” i szmuglowali przez granicę co się da, by przeżyć. II wojna światowa nie przyniosła zmian na lepsze. Już 09.09.1939 sąsiednie Jaśliska zajęły oddziały słowackie i ukraińskie. Wkrótce i Niemcy zajęli cały teren, rozpoczęła się okupacja. O tym, że mieszkańcy okolicznych wsi nie zamierzali stać bezczynnie, świadczy pomnik mieszkańców rozstrzelanych w 1942 roku w Króliku Polskim. Wśród rozstrzelanych znaleźli się także Łemkowie. W 1944 roku przetoczyły się przez wieś krwawiące oddziały Armii Czerwonej, zmagające się z Wehrmachtem w operacji dukielsko-preszowskiej. Efektem walk było m. in. uszkodzenie cerkwi. Rok 1945 nie przyniósł pokoju. W okolicy pojawiały się bandy UPA. Oprócz tego rząd ZSRR zaczął poszukiwać „dobrowolnie chętnych” do wyjazdu na Ukrainę. Wielu mieszkańców Królika Wołoskiego (w tym ksiądz) wyjechało wtedy na wschód i osiadło w okolicach Lwowa, m. in. w Butryłowie. Jednak nie wszyscy – ci, którzy pozostali, zostali wysiedleni w 1947 roku, m. in. w okolice Lubina. Zabudowania wsi spaliła sotnia Chrina – podczas ich ratowania zginęło kilku mieszkańców Królika Polskiego. Nowym gospodarzem wsi został PGR Szklary. Za jego sprawą zamieniono cerkiew w magazyn. Po upadku PGR-u w latach 80. wieś ponownie opustoszała. „
Dziś już w Króliku Wołoskim nie porykuje bydło. Stary Łemko nie pali już fajki przed chyżą, a Łemkinie nie prawią o dniu wczorajszym. I krasne dzieweczki już nie mrugają wstydliwie rzęsami, zerkając kątem oka na chłopców z sąsiedztwa... Nie niosą się już mocne dźwięki cerkiewnych dzwonów, zwołujących pobożny Lud Karpacki do Bożego Domu... Tylko wiatr hula po cmentarzu, zawodząc na myśl o dawnych czasach. Czy na pewno??

W „Aktualnościach” publikowanych przez to Stowarzyszenie ostatni zapis jest z 11 lutego 2017 (nieco przeze mnie poprawiony):
Po długiej przerwie...

Cześć!
Ostatni raz pisaliśmy tutaj w okresie upalnego lata. Ciepło było wtedy, gorąco. I nie tylko mamy na myśli pogodę. Dużo się też od tamtego okresu wydarzyło. Co prawda nie zdradzimy tym razem zbyt wiele, by nie zapeszyć, ale chcemy parę spraw wspomnieć. Remontujemy cerkiew. Po pierwsze – pewnie na naszym profilu na Facebooku widzieliście naszą „sensację”. Otóż podczas prac przy zabezpieczeniu pozostałości polichromii natrafiono na trzy warstwy starszych polichromii – najstarsza datowana jest na rok 1843 (czyli rok budowy świątyni). Polichromie zabezpieczono, skalkowano dekoracje na stropach nawy i prezbiterium. Zabezpieczono też ocalałe polichromie, między innymi na tęczy. Było to warunkiem umożliwienia nam przez Konserwatora dalszych prac remontowych. Polichromie zostaną wpisane do rejestru zabytków. Dodatkowo wymieniono strop (udało się nam pozyskać pieniądze). Działo się to w listopadzie. Wymieniono wtenczas belki oraz deski stropowe. By belki nie ugięły się pod masą sygnaturek (wspierają się na stropie) podparto je pionowymi belkami. Widać je przez judasza. Stemple pozostaną przez około rok, gdy belki na stropie wyschną. To po drugie. A po trzecie – przyszłość. Mamy plany odnośnie remontu dachu. Ale co i kiedy – na razie szczegółów nie zdradzamy. Prosimy o cierpliwość. To tyle. Wspierajcie nas w każdy możliwy sposób – liczy się dla nas każdy gest, dobre słowo, polecenie. Pozdrawiamy Was serdecznie, do zobaczenia (mamy nadzieję) w Króliku Wołoskim!
A na koniec kilka fotografii z wnętrza, z prac przy polichromiach i wymianie stropu:






Kilka miesięcy później Prezes Zbigniew (tak do niego zawsze się trochę żartobliwie zwracam) złożył mi kurtuazyjną wizytę w „Zofiówce”. Zbigniew Kapuścik, prezes Stowarzyszenia Królik Wołoski. Jacyś młodzi ludzie, dziewczyna i chłopiec (mający, jak się okazało, łemkowskie korzenie i na Watrze Łemkowskiej w Zdyni koło Gorlic kwestujący kilka dni wcześniej na rzecz tej cerkwi), najpierw nas tam zawieźli, żeby Prezes mógł pochwalić się freskowym odkryciem, które dawało nadzieję na otrzymanie większych dotacji na remont cerkwi, przede wszystkim dachu, nie tylko z Urzędu Konserwatorskiego w Przemyślu. Oczywiście wlazłem po drewnianej, byle jak skleconej drabinie na górę i po chwiejnym rusztowaniu dotarłem do fresków odsłoniętych przez młodą konserwatorkę, która pracowała na tych wysokościach przez wiele tygodni, robiąc tam sobie kawę i pojadając czekoladowe cukierki (kilkoma się poczęstowałem, bo akurat była gdzieś na obiedzie). Zerknąłem do Google’a: „Niezwykłym elementem wnętrza jest murowana ściana ikonostasu, wywodząca się ze średniowiecznej tradycji, a w XIX w. już nie spotykana”. Na podziwianie jej przyjdzie zapewne czas, kiedy prace renowacyjne dobiegną końca, a Prezes zamieszka w chyży postawionej obok cerkwi i zostanie kustoszem tego muzealnego obiektu… Z zewnątrz cerkiew prezentowała się jeszcze biedniej, choć jej dawną świetność mogłem sobie wyobrazić. Znowu zajrzałem do Google’a:
„Dwudzielna cerkiew nakryta wspólnym dachem kalenicowym wyróżnia się niezwykłymi trzema hełmami symbolizującymi tradycyjną trójdzielność cerkwi. Wielkość hełmów i ich podstaw dobrano tak, by najwyższy znajdował się nad babińcem, średni nad nawą, a najniższy nad prezbiterium. W ten sposób bryła cerkiewna nawiązuje do cerkwi zachodniołemkowskich”. Następnie ci młodzi ludzie odwieźli nas do „Zofiówki” i odjechali – Prezes Zbigniew zamierzał do Warszawy wrócić Neobusem. Do odjazdu była jeszcze dobra godzina. Posiedzieliśmy przy dobrej nalewce na kwiatach czarnego bzu – „niebo w gębie” (według jego określenia). Potem odprowadziłem go na przystanek, odjechał z dwiema butelkami owej niebiańskiej nalewki. A ja dowiedziałem się, w jaki przedziwny sposób został prezesem Stowarzyszenia Królik Wołoski…Ciężko przeżył sprawę rozwodową, zmagał się z myślami samobójczymi. A z braku własnego mieszkania nie miał gdzie uciec. Jego najbliższy kolega, widząc, co się z nim dzieje, powiedział: „Wyjedź z tego domu gdziekolwiek, jak najszybciej, bo dojdzie do nieszczęścia!”. „Gdzie mam wyjechać?”. „Gdziekolwiek! Załatwię ci lokum w Krośnie, mam tam znajomą, która pracuje w agencji nieruchomości mającej w ofercie mieszkania do wynajęcia”. „W Krośnie? Dobrze, może być i w Krośnie...”. Nigdy o tym mieście nie słyszał. Kiedy tam się znalazł, była Wielkanoc. Wyszedł na puste ulice, szedł gdzieś przed siebie. Nagle patrzy: dworzec autobusowy. A na przystanku stoi autobus. „Dukla? Może być i Dukla...”. Wsiadł do pustego autobusu i pojechał do Dukli. Po drodze palił z kierowcą papierosy. „Czy z tej Dukli będzie jakiś autobus powrotny?”. „Tylko ja będę wracał, ale dopiero za cztery godziny, bo muszę wpaść do rodziny w Komańczy...”. „A czy mogę pojechać z panem do Komańczy? Pochodzę po ulicach, poczekam na pana, za drogę zapłacę...”. „Nie ma za co płacić, bo to nie jest kurs, zapłaci pan w Dukli, gdy będziemy wracać”... Autobus zatrzymał się w Komańczy, a pan Zbyszek zobaczył przez szybę pięknego anioła stojącego przed pracownią jakiegoś miejscowego artysty. Zapukał tam, gospodarz wyszedł, zaprosił go na śniadanie świąteczne. Andrzej Kijowski, malarz, mieszkał tam wraz ze swoją żoną. W toku pogawędki wspomniał w pewnym momencie o cerkwi w Króliku Wołoskim i powiedział, że nie może patrzeć, jak ta cerkiew marnieje. Na odjezdnym wymienili się adresami i telefonami...



Wrócił pan Zbyszek do Krosna. Kierowniczka, która załatwiała formalności związane z wynajmem kawalerki, użaliła się nad biednym samotnikiem i zaprosiła go do siebie – do świątecznego stołu. W trakcie poobiedniej pogawędki o tym i owym pan Zbyszek zapytał, czy słyszała o cerkwi w Króliku Wołoskim, bo chciałby ją obejrzeć. Natychmiast wsadziła go do samochodu i zawiozła pod samą cerkiew. Kiedy się znaleźli w środku, pan Zbyszek oniemiał. Przed zmierzchem sączyło się do wewnątrz dziwne, mistyczne światło. Błądził wzrokiem tu i tam i myślał: „Zbudowali to ludzie, modlili się tu, brali śluby, chrzcili dzieci, a potem odbywały się tu msze żałobne, spoczęli na pobliskim cmentarzu. Teraz ich nie ma, są gdzieś na Ukrainie czy pod Lubinem, wszystko niszczeje. Musi być ktoś, kto się tym zajmie, więc może ja?”. Zadzwonił do Andrzeja Kijowskiego, postanowili utworzyć Stowarzyszenie Królik Wołoski. Po czterech latach udało im się przejąć na własność za symboliczną złotówkę cerkiew wraz z cmentarzem i drogą dojazdową oraz paskiem ziemi nad rzeczką Tabor (w sumie 0,6 hektara).
Mniej więcej wtedy Prezes Zbigniew złożył mi telefoniczny meldunek: „Cmentarz uporządkowany, dzwonnica parawanowa odrestaurowana, otwory okienne zabezpieczone prowizorycznymi oknami, żeby do środka nie lała się woda. Były kiedyś oryginalne drzwi, ukradziono je wkrótce potem, jak kręcono tu sceny z filmu Gnoje (z tej okazji wybili w stropie paskudną dziurę), więc drzwi są też prowizoryczne. Stowarzyszenia nie stać na wynajem rusztowań metalowych, dlatego od poniedziałku miejscowy chłop zacznie stawiać w środku drewniane rusztowania – w zamian za sześć drzew (jesionów i topoli), które konserwator zabytków pozwolił wyciąć na cmentarzu, bo groziły zwaleniem się na nagrobki”.
Wkrótce potem Prezes otrzymał 25 000 zł na konserwację polichromii, zabrakło pięć tysiączków, więc będzie kombinował, jak je zdobyć, o co nie będzie łatwo. Znany mi potomek Łemka z Wołtuszowej, mieszkający na Florydzie Walter Maksimovich, emerytowany inżynier z NASA (to on stworzył Watrę Łemkowską w Zdyni koło Gorlic i zorganizował diasporę łemkowską w Ameryce), na pierwszy mail od pana Zbyszka odpowiedział: „Żadnych pieniędzy ode mnie pan nie dostanie!”.
Zapytałem wtedy Prezesa Zbigniewa, czy w pewnym momencie nie będzie miał dosyć? Opowiedział mi o prezesie innego stowarzyszenia. Dopiero po 33 latach udało się tamtemu pasjonatowi odrestaurować cerkiew podobnej klasy (nazwa miejscowości wyleciała mi z pamięci). Podczas uroczystości zakończenia wszystkich prac renowacyjnych zapytano go: „Czy – gdyby mógł pan wrócić do momentu, gdy założył pan to Stowarzyszenie – zabrałby się pan do tego ponownie?". Odpowiedź: „Przenigdy! Jestem wrakiem człowieka....”. Zaśmiałem się: „Za 33 lata będziesz miał dopiero 100 lat, dasz radę, spoko!”.
Prezes Zbigniew odparł lekko zasępiony: „Gdybym wiedział, co mnie czeka, chyba bym też się na to nie zdecydował, ale z drugiej strony poznałem dzięki temu wspaniałych ludzi, takich jak ty. Najgorzej jest z urzędasami, choć wiem, że bez ich pomocy i dobrej woli nic bym nie zdziałał. Już wspomniałem, że Urząd Konserwatorski w Przemyślu przyznał mi ostatnio 25 000 zł na konserwację polichromii. Wypełniam starannie papiery, ale jednego nie rozumiem, więc dzwonię do nich: ‘Piszecie, że polichromia to jest ruchomość. A dla mnie jest to nieruchomość. Bo te malowidła są na murze cerkwi, który jest przecież nieruchomością, więc i polichromie są nieruchomością!’. Odpowiedź: ‘A jak odpadną wraz z tynkiem?’. Musimy na końcu wydać książkę – takich historii opowiem ci setki!”.
Czekam zatem jako wydawca na te setki historii, bo do tej pory moje wsparcie dla jego heroicznych działań było tylko duchowe. Przy końcu września 2018 Prezes Zbigniew odezwał się po raz ostatni. Pochwalił się wtedy uzyskaniem 250 tys. złotych dotacji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na wymianę poszycia oraz konstrukcji dachu i wież (wcześniej zostały wymienione zbutwiałe belki sklepienia). Niestety, prace trzeba było przerwać z uwagi na będące pod ochroną nietoperze, które tam zamieszkały. Roboty zostaną wznowione po połowie listopada, gdy gacki zapadną w sen zimowy – hibernują one aż do końca marca. W tym czasie będzie można kontynuować remont…
Opowiedziałem te wszystkie historie panu Markowi, gdy wysiedliśmy z samochodu w pobliżu cerkwi, bo w innym razie, co mógłby zobaczyć – poza odnowionym dachem, który czeka już tylko na obróbkę blacharską? Do środka zajrzeć nie mogliśmy nawet przez judasza w drzwiach, bo też go zabito dechą. Dlaczego? Podobno komuś udało się wejść do środka i zrobić zdjęcia, o czym świadczył pozostawiony fragment statywu. Nic nie zniszczył, ale postanowiono położyć kres najściom nieproszonych gości. Może chodziło o nietoperze, bo przez judasza człowiek wlecieć raczej nie mógł? Prawdziwym aktem wandalizmu był jednak ten, który wzburzył jakiegoś pana w maseczce, który nadszedł tuż za panem Markiem od strony cmentarza: „Znowu jacyś barbarzyńcy uszkodzili dwa nagrobki. Przyjeżdżam tu dwa razy do roku i nic się przed moim okiem nie ukryje”. Kim był ten człowiek, nie wiadomo – może potomkiem tutejszych Łemków?


Pan Marek po zwiedzeniu cmentarza zrobił jeszcze prezentowane tu zdjęcie cerkwi, po czym wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w kierunku Wołtuszowej. Po drodze zacząłem mu opowiadać o tym, czego raczej nie zobaczy w trakcie wędrówki ku tej łemkowskiej wsi bardziej istniejącej, choć nieistniejącej, od wsi Wólka pod Suchą Górą, czyli mniej więcej o tym, co zawarłem przed laty w mojej książce:
Ani Łemkowie z Królika Wołoskiego, ani Łemkowie z Wólki nie mogli zrobić aż takiego skoku cywilizacyjnego, jakiego dokonał pan Walter Maksimovich (przed emigracją: Władysław Maksymowycz), który po znalezieniu się w USA został inżynierem pracującym w NASA przy programie lotów kosmicznych! A studnie i sklepienia piwnic, których ślady w Wołtuszowej jeszcze się zachowały, budowane były z kamieni rzecznych bez żadnej zaprawy. Pochodzący stamtąd jego ojciec Jan nie został wysiedlony w roku 1945 na Ukrainę tylko dlatego, że będąc na robotach przymusowych pod górą Gross Klockner w Tyrolu Wschodnim, wrócił z Austrii do kraju dopiero w roku 1947. Ale do wsi rodzinnej już nie dotarł – w okolicach Rymanowa został ostrzeżony przez jakiegoś Polaka, że powinien sobie poszukać innego miejsca do życia, jeśli jest mu ono miłe. Jego kolega tego ostrzeżenia nie posłuchał i ślad po nim zaginął – wraz z dużą walizką, którą też dostał na pożegnanie od wdzięcznego bauera. To, co się tam znajdowało, było łakomym kąskiem dla potencjalnych rabusi, więc sam sobie biedy napytał. Uparł się jednak, żeby pójść do Wołtuszowej, mimo iż tamten Polak mówił, że już jej nie ma. Wkrótce po wysiedleniu mieszkańców zabudowania zostały spalone przez tę samą sotnię UPA, która później wrzucała zapalone pochodnie i granaty do wólczańskich chyży. Ocalałą drewnianą cerkiewkę rozebrano dopiero w 1953 roku, by pozyskane z niej drewno użyć – tak mi ktoś powiedział – przy remoncie jakiegoś rymanowskiego domu zdrojowego lub – według innej informacji – do budowy Domu Ludowego w Lubatowej. Do tej nieistniejącej wsi łemkowskiej, położonej nad Rymanowem Zdrojem w pięknej dolinie zamkniętej od południa malowniczym wzgórzem o nazwie Dział (668 m n.p.m.), wielu kuracjuszy także z Iwonicza-Zdroju chętnie dociera, podążając tam nad wyraz dziką w niektórych miejscach Ścieżką Łemka.

Wraz z panem Markiem mieliśmy wkrótce podążyć tą Ścieżką również śladami przodków pana Waltera Maksimovicha, który na renowację cerkwi w Króliku Wołoskim nie chciał dać ani grosza, choć Łemkowie z obu tych wsi sąsiadowali niemal o miedzę.
Powinienem zapytać pana Waltera (Lemko Vladka) o przyczynę jego opryskliwej odpowiedzi, bo przez dłuższy czas byliśmy w telefonicznym i mailowym kontakcie dość bliskim, choć na Watrę w Zdyni mnie nie zawiózł. Wołtuszowa, lokowana w połowie XV wieku na prawie wołoskim przede wszystkim wzdłuż Czarnego Potoku, nie mogła być wsią ludną – w najlepszym okresie zamieszkiwało ją ponad dwustu grekokatolickich Łemków, gnieżdżących się w dwudziestu ośmiu chałupach (chyżach), aż do początków XX wieku kurnych. Warto wspomnieć, że u wylotu Wołtuszowej Doliny, na Polanie Wilczej, ostatnie lata swego życia spędziła hrabina Anna Potocka, którą wołtuszanie darzyli dużą estymą. W czerwcu 1945 roku mieszkańcy Wołtuszowej (tak jak Wólki) przenieśli się na Ukrainę, każdy z nich zabrał ponoć z sobą fragment wyposażenia cerkwi. Wkrótce potem Ukraińcy z sotni UPA puścili z dymem wszystkie zabudowania Wołtuszowej. Oszczędzili tylko cerkiew, już ogołoconą ze wszystkich świętości. Z pożogi ocalały studnie, podmurówki chałup, kamienne sklepienia piwnic i stare drzewa zdziczałych sadów. Najpierw dotarliśmy z panem Markiem do Cerkwiska i marnych pozostałości nie tylko po świątyni, ale i cmentarzu przycerkiewnym: duża kamienna chrzcielnica, zaledwie kilka nagrobków, roztrzaskanych lub powalonych. Ustawiono obok trzy duże figury drewniane. Ta środkowa trzyma w rękach tabliczkę z wierszem, który brzmi jak memento:


Człowiek, człowiek, człowiek – to tylko istota
Niczemu niewinna, że ma inne wota.
Taka się urodziła, ma prawo do tego
I szanować siebie i tego drugiego.

Ziemia nasza, choć biedną, ale hojną była
Łemkom, Żydom, Polakom – jednakowo miła.
Każdy krew swą przelewał, rodził się i umierał,
W każdej ludzkiej potrzebie każdy każdego wspierał.

Dzisiaj, wśród gór i lasów, na tej wspólnej Ziemi
Stoją razem w szeregu pięknie zjednoczeni.

Podejdź, podaj proszę swą rękę im na znak pokoju
I jedności orędzie niech w świat idzie – z Rymanowa Zdroju.


Od tej chwili każdy z nas szedł w zadumie Ścieżką Łemka ku wsi, a raczej ku resztkom tego, co z niej pozostało: niestety już podstemplowanego sklepienia piwnicy (jedynej ocalałej z pożogi, resztę zniszczyli wandale), oryginalnej studni z odtworzonym żurawiem opuszczającym do niej plastikowe wiadro…




…i do zachowanych w stanie szczątkowym podmurówek piwnicznych, z których najbardziej zaciekawiła nas ta, na którą stała kiedyś chyża czarownicy-zielarki nad Wiedźmim Jarem.


Oczywiście usiedliśmy na jej ławeczce ustawionej nad jarem przepastnym i tajemniczym, skąd nocą na pewno dobiegają głosy puszczyków. Wyobraziłem sobie tutejsze Łemkinie (fotografia z 1940 roku z tablicy informacyjnej ustawionej w Rymanowie) przychodzące do niej po poradę, niekoniecznie zdrowotną, bo na wróżbiarstwie znała się zapewne też…


A potem Szlakiem Kurierów Beskidzkich zeszliśmy do Rymanowa, zatrzymując się po drodze przy nowoczesnej figurce Matki Bożej ustawionej na starym postumencie, gdzie kiedyś mógł stać greckokatolicki krzyż.